czwartek, 6 kwietnia 2017

Mój pierwszy dzień we Francji


Bardzo chciałabym opisać tu jakąś sielankę, mój zachwyt nad nowym pięknym przecież krajem, entuzjazm odczuwany w obliczu zaczynającej się przygody, ale nie mogę. 


Pierwszy dzień na francuskiej ziemi zastał mnie w fatalnym humorze.

Mój pierwszy dzień we Francji to niekończące się kilometry autostrad i płacz miesięcznego zaledwie dziecka. Mojego dziecka. Huśtawka hormonalna po niedawnym porodzie nasilała tylko moją negatywną percepcję rzeczywistości. Dźwięk francuskiego języka, wygląd parkingów, toalet a nawet znaków drogowych napawał mnie nienawiścią.





Los (a raczej ludzka nieuczciwość, ale nie będę wchodziła w szczegóły) zmusił mnie do opuszczenia Hiszpanii, gdzie wiodłam życie o jakim zawsze marzyłam. Zostałam nagle brutalnie przebudzona z pięknego snu i zdałam sobie sprawę, iż perspektywa mieszkania z teściami w kraju zadufanych w sobie arogantów to rzeczywistość. Nie było jednak wyboru, musiałam zagryźć zęby i poddać się przeznaczeniu.  



Oprócz tego moje poczucie własnej wartości spadło o kilka poziomów z powodu nieznajomości języka. Nic nie rozumiałam, nikt mnie nie rozumiał. Czułam się jak bezwolna marionetka. Jeżeli kiedykolwiek byłam bliska popadnięcia w depresję to chyba właśnie wtedy, w ciągu kilku pierwszych miesiący pobytu we Francji.



Lata później, gdy zgłosiłam się do logopedy w celu pozbycia się polskiego akcentu usłyszałam, że to w jaki sposób znalazłam się we Francji raz na zawsze zablokowało moją zdolność nabycia francuskiego akcentu. Do dziś nie jestem pewna czy udałam się wtedy na wizytę do logopedy czy psychoanalityka.

Gdybym mogła wrócić te ponad 7 lat wstecz postarałabym się szybciej dać Francji szansę. Mimo, że nie jest doskonała, da się ją przecież lubić.


Dzisiejszy tekst powstał w ramach wiosennego projektu Klubu Polki na Obczyźnie „Pierwszy dzień w nowym kraju". Zapraszam do lektury wspomnień innych członkiń Klubu.